czwartek, 10 czerwca 2010

Bez lew

Dla niezorientowanych: bywają rozdania, które trzeba przegrać, a cenniejsze od asów są blotki. Jesteśmy świadkami takiej właśnie rozgrywki.

Kandydat o powierzchowności dobrotliwego taksówkarza najbardziej w świecie – jak ów taksówkarz zresztą – zdaje się nie lubić zamieszania. Na prezydencki odcinek frontu został oddelegowany, a wizja zwycięstwa jedynie go przygnębia. Nie po to całe życie się szarpał, żeby i teraz nie mieć chwili spokoju. Tryumf oznacza zaś rok nie-wetowania wspaniałych rządowych reform, co przynieść musi porażkę w wyborach parlamentarnych za rok i cztery lata użerania się z premierem Jarosławem...

Drugi kandydat, ten o fizjonomii którego powiedziano już zdecydowanie zbyt wiele, w przeciwieństwie do rywala – zamieszanie uwielbia. Dlatego widmo zwycięstwa musi spędzać mu sen z powiek. Co robić w pałacu, do którego pięć lat temu był zesłał brata swego bliźniaka? Huśtać się na żyrandolu, czy sięgać małą łapką do zbyt wysoko umieszczonej klamki? Dla dumnego prezesa to wprost uwłaczające! Szczególnie gdy tam, na zewnątrz, zawstydzony dokonanym prezydenckim wyborem naród odwraca się od macierzystej partii, po której harcują różne Ziobra. Premierem zaś wciąż niewłaściwy kaczor, Donald...

Tak, obaj kandydaci pragną honorowo przegrać. Pytanie tylko: którego z nich wyborcy zechcą nie-wybrać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz