czwartek, 25 marca 2010

Wyczyn i odczyn

Walka z dopingiem to konkurencja zaiste niepoważna: setki facetów w kitlach uganiających się po całym świecie za siuśkami innych dorosłych ludzi...

A przecież w sporcie chodzi o przewagę. Szybciej, wyżej, dalej. Decydują ledwo mierzalne ułamki sekund i niewidoczne gołym okiem centymetry.

Kubica bez dyfuzora, Małysz w przestarzałych wiązaniach, Otylia pozbawiona kostiumu ze skóry rekina. Tak właśnie traci się bezcenne złoto na rzecz bezwartościowego srebra.

Ale zwycięstwo to nie tylko technologia, to również chemia. Witaminy oraz jeszcze legalne preparaty. Tak zwana „nasza” Justyna przegrywa z lekarstwem na astmę stosowanym przez koleżankę. Lance Armstrong całkiem oficjalnie przyjmuje tony medykamentów. Wolno mu, bo pokonał raka. Dream Team ma podpisaną umowę, że nie będzie się go na Olimpiadzie sprawdzać, a Chińczycy zwyczajnie kryją się przed kontrolami po górach i lasach.

Gdyby dobrze się zastanowić, należało by dopuszczać do zawodów jedynie jednojajowe bliźnięta. W końcu każda różnica morfologiczna czy fizjologiczna stanowi już swoistą nieuczciwą przewagę. Koszykarz to zwalisty murzyn, a dżokej – blade chucherko...

Doping wyrównuje szanse. Zrównuje prawdziwie utalentowanych i naturalnie predysponowanych z tymi, których jedynym atutem jest skłonność do największych poświęceń. Zalegalizować więc wszystko! A jeśli komuś po drodze stanie się krzywda, cóż, kontuzje w sporcie wyczynowym to i tak codzienność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz